Układ nagrody i kary

Układ nagrody i kary

O dopaminie mówi się potocznie jako o hormonie szczęścia. Dlatego można usłyszeć deklaracje typu: „Idę podładować sobie dopaminę, bo coś kiepsko się czuję”. Jednak sprawa jest o wiele bardziej skomplikowana. Więcej dopaminy to niekoniecznie więcej szczęścia i dobrego samopoczucia. Może być niestety narzędziem wielkiego zniewolenia.

Dopamina produkowana jest w mózgu i odpowiedzialna jest za motywowanie nas do działania. Zachęca nas do podejmowania aktywności sprzyjających przetrwaniu – nas osobiście albo naszego gatunku. Oznacza to, że dopaminę daje nam jedzenie, seks, uniknięcie zagrożenia i odniesienie sukcesu. Na tym poziomie nie różnimy się od zwierząt.

Jeśli mamy psa i widzi, że bierzemy do ręki miskę na jedzenie, już zaczyna się ślinić i machać ogonem – wie, że za chwilę dostanie jeść. Wydziela się duża porcja dopaminy i ciągnie w kierunku michy. Tak samo, gdyby nasz pies spotkał suczkę w rui, potężna porcja dopaminy popchnęłaby go by czym prędzej zabrać się za przedłużanie gatunku. A gdyby napadł na niego na przykład wielki agresywny kocur, a nasz pies by go pokonał – zostałby nagrodzony poważną porcją dopaminy, zachęcającą by następnym razem też się bronić.

Gdy mamy za mało dopaminy – brakuje nam motywacji do podjęcia jakichkolwiek działań. Gdy w pewnym drastycznym eksperymencie z ubiegłego wieku usunięto szczurom chirurgicznie część mózgu odpowiedzialną za produkcję dopaminy, przestawały jeść i zdychały. Nawet jeśli jedzenie znajdowało się tuż tuż. Dopiero gdy włożono im pokarm bezpośrednio do pyszczka – zjadały go z oznakami przyjemności.

Człowiek jest oczywiście bardziej skomplikowany i w takiej sytuacji z czystego rozsądku zjadły coś, mimo braku chęci. Jednak tę swoją wyższość intelektualną nad zwierzętami okupujemy konkretnymi kosztami. Życie współczesnego człowieka obfituje w sytuacje dające nam poczucie pozornego sukcesu i zalewające mózg dopaminą.

Nasi przodkowie.

Opisywałam już kiedyś badania prowadzone przez psychologa klinicznego, dr Stephean S. Ilardi’ego. Badacz wykazał, że mózg człowieka przystosowany jest najlepiej do życia w plemieniu zbieracko-łowieckim. Najefektywniejsi i najbardziej zdrowi psychicznie jesteśmy będąc członkami plemienia – niewielkiej (maksymalnie kilkudziesięcioosobowej) grupy osób, które znamy i którym możemy ufać. Dla bezpieczeństwa życia w plemieniu jest to niezbędne. Muszę być pewna, że w razie zagrożenia każdy członek mojej społeczności będzie starał się mnie bronić. Jest nas zbyt mało, a świat jest zbyt wrogi.

Dlatego właśnie każda pochwała, ciepłe słowo świadczące o przywiązaniu czy aprobacie jest dla nas źródłem dopaminy – dowodem na to, że nasze plemię nas akceptuje i będzie bronić.

Dla prawidłowego funkcjonowania potrzebujemy też dużo aktywności fizycznej na świeżym powietrzu, w słońcu. Nasi przodkowie żyjący w plemieniu zbieracko- łowieckim spędzali większość dnia na poszukiwaniu jedzenia – gdy znienacka trafiali na pożywienie, byli nagradzani porcją dopaminy (to samo współcześnie przeżywają grzybiarze i wędkarze), a pokonanie i upolowanie zwierza poza zastrzykiem aktywizującej adrenaliny znów zapewniało solidną porcję dopaminy.

Najlepiej funkcjonujemy w sytuacji lekkiego niedostatku, czyli w takiej, gdzie porcje dopaminy pojawiają się nieczęsto, w niezbyt wielkich ilościach i są dobrze zasłużone. Niedobór dopaminy jest bolesny, ale tym bardziej motywuje do działania. Widać to w sytuacji gdy jesteśmy poważnie głodni – wtedy nawet chleb z masłem wydaje się ambrozją.

Dr Anna Lembke w książce „niewolnicy dopaminy” nazywa to stanem równowagi między przyjemnością a cierpieniem.

Dopaminowe potopy.

Problemem współczesnego świata jest obfitość okazji do dopieszczenia mózgu zalewem ogromnych porcji dopaminy. Gdy prymitywna, odpowiedzialna za przetrwanie część mózgu widzi na przykład fast food złożony z węglowodanów i tłuszczów (plus cukrów gdy w grę wchodzą słodkości) – reaguje na to zwiększoną porcją dopaminy. Otrzymał właśnie przekaz: „Wow, kaloryczna bomba, pożyjemy na tym dobry tydzień!” trzeba jeść! W rzeczywistości to przekąska w drodze do domu gdzie czeka kolejny bogaty posiłek.

Jednak mamy o wiele więcej źródeł tego dopaminowego potopu. Serduszka, udostępnienia, pozytywne komentarze w mediach społecznościowych, tysiące wyświetleń naszych nagrań na Tik-Toku czy Youtube – to wszystko jest traktowane przez prymitywne części mózgu jako dowód lojalności i aprobaty ze strony naszego plemienia. To sukces świadczący o tym, że jesteśmy dla swojego plemienia ważni. Prymitywne części mózgu nie rozumieją, że to tylko czasami machinalnie oddane kliknięcia osób, które by nawet się specjalnie nie zmartwiły, gdyby nam się coś stało. To nie dowód akceptacji i zapewnienie o zaufaniu ludzi, którzy w razie potrzeby oddadzą za nas życie.  Jednak dopaminowy potom płynący z lajków oszukuje nas, że tysiąc serduszek na Instagramie jest prawdziwym, sprzyjającym przetrwaniu sukcesem.

Tak samo działają zwycięstwa w grach cyfrowych. Układ dopaminowy nie odróżnia świata rzeczywistego od wirtualnego. Gdy zabijam przeciwnika na ekranie, dla mózgu to tak samo ważne, jakbym pokonała prawdziwego przeciwnika, który mnie napadł. Tak samo traktuje „zwycięstwa” w internetowych potyczkach w dyskusji. Dodatkowo walka dodaje odrobiny aktywizującej adrenaliny. Żyć, nie umierać klikając wojowniczo w klawisze!

Najgorszą obietnicę daje internetowa pornografia, interpretowana jako prawdziwa szansa na przedłużenie gatunku. Jednak, w przeciwieństwie do rzeczywistego zbliżenia intymnego, porno dostarcza coraz to nowych potencjalnych partnerek do prokreacji. Zmienia się scena, film – i oto pojawia się nowa okazja przedłużenia gatunku i nowa, potężna porcja dopaminy, zachęcającej by w końcu to zrealizować.

Dopaminowa zapaść.

Na czym polega problem? Dr Lembke („Niewolnicy dopaminy” s 76) wyjaśnia: >>Nasze mózgi nie są do tego przystosowane. Jak to ujął doktor Tom Finucane, który bada wpływ siedzącego trybu życia i przejadania się na rozwój cukrzycy: „Jesteśmy kaktusami w lesie deszczowym”. I jak kaktusy przystosowane do suchego klimatu, toniemy w dopaminie<<.  Po każdym dopaminowym potopie następuje dopaminowa zapaść.

Generalnie mózg człowieka produkuje dopaminę non stop. W niewielkich ilościach. W badaniach naukowych opisuje się ten wyjściowy poziom jako umowne sto jednostek. Zawdzięczamy temu zdolność do zrobienia czegokolwiek – wstania z łóżka rano, ubrania się i wyjścia do szkoły czy pracy, do podjęcia jakiegokolwiek wysiłku. Nota bene u osób z depresją obserwuje się też niedobory dopaminy.

Gdy dostajemy większą porcję „hormonu szczęścia” następuje po nej dopaminowy dołek – mamy jej przez chwilę nieco za mało. Istnieje łacińska sentencja, autorstwa Galena opisująca to zjawisko w odniesieniu do seksu: „Post coitum omne animal triste est” (po spółkowaniu każde zwierzę jest smutne). Po obfitym posiłku mamy ochotę na sjestę. Po jakimś czasie poziom dopaminy wraca do wyjściowych stu jednostek. Jesteśmy w stanie równowagi.

Jednak, gdy mózg nieustanie zalewany jest dopaminowymi potopami, przestaje wracać do punktu wyjściowego. Nie ma stanu neutralnego – umiarkowanej uważności i motywacji do działania. Pojawia się dążenie do doświadczenia kolejnego dopaminowego szczytu, przeplatane poczuciem niemocy. W międzyczasie następują zmiany w strukturze mózgu, które sprawiają, że dopaminowe szczyty są coraz mniej przyjemne, a po nich następuje okres cierpienia. Część ludzi radzi sobie z tym zabiegając o wiele różnorodnych źródeł dopaminowego potopu – tu wyrafinowane jedzenie, tam nowy rodzaj pornografii, potem dla odmiany nowa fascynująca gra video, marihuanowy skręt itp. Inni uzależniają się od konkretnego źródła dopaminy i pogrążają na przykład w grze cyfrowej, grając w nią po wiele godzin – już nie dla satysfakcji i przyjemności, a dla uniknięcia cierpienia i niepokoju.

Ratunek w ascezie.

Cała współczesna cywilizacja skoncentrowana jest na unikaniu bólu i szukaniu przyjemności. Jak pokazują badania – to nierealna mrzonka. Bol i cierpienie, okresy niedostatku są nam potrzebne do zachowania równowagi.  Ogromną zaletą książki pani Lembke jest dokładny opis działań, które możemy podjąć, by przywrócić tę zdrową równowagę. Co ciekawe istnieje cały dział nauki temu poświęcony  – hormeza, badająca korzystne skutki podawania niewielkich ilości szkodliwych substancji lub ekspozycji na szkodliwe warunki.

Okazuje się, że na przykład tak zwany post przerywany (gdy posiłki są skoncentrowane w kilkugodzinnych „oknach żywieniowych” a większość doby jesteśmy pozbawieni jedzenia) wydłuża żywotność, zwiększa odporność na choroby i obniża ciśnienie krwi. Natomiast najbardziej korzystną dawką leczniczego cierpienia jaką możemy sobie zafundować jest kąpiel w lodowatej wodzie. Jak zwraca uwagę neurobiolog z uniwersytetu Stanforda – dr Andrew Huberman – cotygodniowa lodowata kąpiel nie tylko podnosi odporność na choroby, lecz wyrównuje w zdrowy sposób poziom dopaminy.

Podobnie korzystne są dla nas ćwiczenia fizyczne  – jednak nie te najbardziej ekscytujące, odbierane przez ciało jako przejaw przetrwania – takie jak boks, skoki spadochronowe itp.. A takie, które zwyczajnie wymagają wytrwałości.

Generalnie ratunkiem proponowanym przez dr Lembke jest dążenie do ascezy w świecie obfitości. Od niezbędnego większości z nas okresu dopaminowego detoksu – odcięcia na minimum trzy tygodnie od wszelkich źródeł dopaminowego potopu – do starannego dawkowania sobie (z rzadka) tych aktywności które przynoszą szczególnie dużo dopaminy.

Co mnie w tym wszystkim osobiście szczególnie uderzyło? Dopamina została zidentyfikowana jako neuroprzekaźnik w mózgu dopiero w roku 1957. Jednak każdy uważny obserwator mógł zauważyć zależności między konkretnymi doświadczeniami a pogodą ducha czy właśnie poczuciem zniewolenia i nieszczęścia. Można spojrzeć na wskazówki życia chrześcijańskiego, obfitujące w zalecenia ascezy, okresowej abstynencji, wyrzeczeń. Oczywiście w katolicyzmie zalecenia te odnoszą się do dążenia ku doskonałości duchowej, wyrzeczenia odbywają się w imię wyższych wartości.  Jednak okazuje się, że na kompletnie przyziemnym poziomie – są to jednocześnie praktyki dobre dla naszego zdrowia zarówno psychicznego jak fizycznego.

Słyszałam kiedyś kazanie nawołujące do bardzo specyficznych „wyrzeczeń” wielkopostnych – np. by zamiast ograniczania jedzenia –  jeść to, czego nie lubimy zamiast tego co lubimy. Tak jakby próg zdolności współczesnego człowieka do wyrzeczeń obniżył się tak dramatycznie, że nawet nie próbujemy podnieść poprzeczki.

A tu okazuje się, że w czasie gdy my przestajemy uprawiać ascezę w imię dojrzałego chrześcijaństwa, które nie ma mieć charakteru cierpiętniczego, ascezę zaczynają propagować świeccy psychiatrzy i neurobiolodzy w imię odzyskania zdrowej dopaminowej równowagi i wolności od uzależnień. Jakie z tego powinniśmy wyciągnąć wnioski?